Polecany tekst

MOJA KORONA

Na Pełni w Skorpionie zagłębiam się w sobie... 6.05.2020 MOJA KORONA 👑  Moja Korona jest Zielona  Berło moje jest wśród drze...

26 sierpnia 2013

Na drodze ku SAMOAKCEPTACJI

Życie poturbowało mnie tak mocno, że w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele razy to ja samą siebie męczyłam i zadawałam sobie bolesne ciosy. Nauczycielka masażu powiedziała raz do mnie, że jestem dla siebie jak kapo w obozie. To były mocne słowa.

Dzięki pogłębianiu swojej uważności na to, co działo się wokół i wewnątrz mnie zaczęłam coraz więcej dostrzegać i rozumieć. Zauważałam znaki, prowadzące mnie ku nauce łagodności. Zaczęłam stopniowo, małymi kroczkami obdarowywać siebie łagodnością, dobrocią, wyrozumiałością, miłością. Kochanie siebie w zdrowy, bynajmniej nie egoistyczny sposób, wbrew pozorom nie jest takie łatwe. Dla osoby otoczonej czystą, rodzicielską miłością od pierwszych chwil życia , miłość dla siebie i innych oraz poczucie własnej wartości to zapewne oczywiste elementy psychiki i istnienia. Jednak człowiek wrażliwy, doświadczający w dzieciństwie swoistych braków w sferze uczuć, przy równoczesnym krytycyzmie i oschłości ze strony najbliższego otoczenia, w dorosłym życiu mocno koncentruje się na pozyskaniu akceptacji innych ludzi. Przynajmniej ja tego doświadczyłam. Głęboko, w swojej podświadomości, miałam zakodowane przekonanie, że muszę zasłużyć na miłość, zapracować na nią, starać się nieustannie, aby mnie akceptowano, chciano, kochano. Maksimum swojej energii skupiłam na tym dążeniu. Nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo nienawidziłam samej siebie za to, jaka jestem, albo – jaka nie jestem. Byłam jednym wielkim wewnętrznym konfliktem. Ciągle coś robiłam nie tak. Krytykowana przez ojca, matkę, potem przez męża, teściową, teścia usiłowałam stać się idealną żoną, matką, synową, kochanką... z tym ostatnim było najgorzej, ponieważ być wymarzoną kochanką dla kogoś, kto nie okazuje atencji, aprobaty czy szacunku w ciągu dnia, a wieczorem oczekuje zmysłowej seksi-woman w łóżku jest trudne, a dla mnie było raczej niemożliwe. Zatem – było coraz gorzej. Ale jak mogłam spodziewać się szacunku od strony męża, a później partnerów czy męskich szefów, skoro sama siebie nie darzyłam szacunkiem. Pozwalałam na to, by mnie upokarzali i poniekąd sama o to się prosiłam. Podważając własną wartość, nie szanując samej siebie przyzwalałam na takie traktowanie przez innych, zwłaszcza przez mężczyzn. Wysyłałam niewerbalne przekazy, wynikające z nieuświadomionych programów, jakie mną kierowały. I wciąż chciałam zadowolić innych, tylko nie siebie. Przez wiele lat na mnie samą zwyczajnie nie było miejsca. Ważniejsze było udowadnianie, że potrafię, dam radę, poradzę sobie, pokażę wam jaka jestem świetna! W życiu rodzinnym, potem zawodowym. No i pokazałam. W kwestii rodziny poniekąd poniosłam porażkę – poniekąd, ponieważ tak naprawdę coś takiego jak „porażka” nie istnieje. To była mocna szkoła, a koniec nieuchronny. W strefie zawodowej odniosłam sukcesy – sprawdziłam się tam, gdzie bliscy podważali moje możliwości, jak kameleon dostosowywałam się do pracy w różnych środowiskach, byłam chwalona, budowałam dobre relacje, przez pewien czas byłam „gwiazdą” i zarabiałam niezłe pieniądze. To wszystko wiele mnie nauczyło, poznałam mnóstwo ludzi, nieco podniosłam poczucie własnej wartości, udowodniłam sobie i innym, że potrafię wiele, mam potencjał i możliwości. Ale czy byłam szczęśliwa? Wciąż żyłam w poczuciu niedostatku. Bo choć materialnie dawałam sobie dobrze radę, to najważniejszą dla mnie była sfera uczuć, wciąż pragnęłam i szukałam Miłości. Ale jak miałam stworzyć szczęśliwy związek, skoro tak bardzo nie kochałam samej siebie? 


Musiał więc nastąpić moment przesilenia, kiedy zdecydowałam się postawić wszystko na jedną kartę – dążenie do szczęśliwego życia i – jak w „Alchemiku” - podążanie własną drogą szczęścia. To był punkt zwrotny, przeważający o kształcie mojego przyszłego życia. Początek naprawdę ciężkiej pracy (choć nie lubię tego określenia i unikam go, to w tym przypadku jest miarodajne), myślę że najcięższej w moim życiu. Z pewnością będę jeszcze do tego tematu wracać. Dziś skwituję, że nauka kochania siebie to proces, w moim przypadku długi. Kilka razy wydawało mi się, że już wiem jak i już kocham siebie tak bardzo. Jakiś czas później następował moment spadania z tej pięknej wieży własnych wyobrażeń i przekonywałam się, że to dopiero początek i jeszcze wiele muszę się nauczyć. Jedną z podstawowych lekcji stała się nauka łagodności – traktować siebie łagodnie, tak jak najcenniejszy dar.
Zaczynam więc od dbania o siebie i sprawiania sobie przyjemności, bez wyrzutów sumienia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wasze ulubione

Archiwum Bloga