Cóż może być wspanialszego, jak świeżo zebrane owoce podane na śniadanie?
Bieszczady przywitały
mnie obfitością dojrzałych jeżyn. O mój pierwszy posiłek zatroszczył się Zbyszek,
przynosząc z samego rana pojemnik napełniony prawie czarnymi owocami. Jej,
jakie to miłe, kiedy ten drugi KTOŚ pomyśli o tobie, nazbiera, przyniesie,
zadba…
Stałym elementem
śniadaniowym stała się kasza jaglana, którą uwielbiam i którą łatwo i szybko
można ugotować. Zbyszek zadbał o zapas suszonych daktyli i rodzynek oraz
migdałów. Po namoczeniu dodawałam je do kaszy. Ale pierwszego dnia prym wiodły
jeżyny! Bieszczadzkie, w pełni ekologiczne, prosto z krzaczka!
Pierwszym śniadaniem
bieszczadzkim delektowałam się na świeżym powietrzu, w promieniach porannego słońca, siedząc na pieńku za domem. Oddychałam lekkimi powiewami wiatru, całą sobą chłonęłam otaczającą mnie przestrzeń. Kasza jaglana z jeżynami wspaniale mnie nasyciła.
Około południa wybraliśmy się wspólnie na jeżynobranie. Zbyszek dał mi posmakować jeżyn
łąkowych, po czym zaprowadził mnie wyżej, pod las, gdzie zbieraliśmy jeżyny
leśne. Miał rację, były słodsze i większe. Zbiory były dosłownie OWOCNE, zatem
wiadomo już było co kuchnia poda na drugie śniadanie.
Jeżyny w towarzystwie bezglutenowych grzanek dla mnie.
Druga porcja - jeżyny na makaronie. Posiłek ponownie na powietrzu, ale tym razem na tarasie z widokiem na sąsiednie łąki.
Kiedy jeżynowe
krzaczki przerzedziły się, a z Sanoka dojechały świeże zapasy, pojawiła się
nowa wersja kaszy śniadaniowej: ugotowane proso zalane ciepłym sojowym mlekiem, dojrzałe brzoskwinie oraz bakalie.
Zatem - gumiaki na nogi, miska w rękę i - na powietrze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz