UKRYTE SKARBY
Przyglądałam się aktualnym wydarzeniom i w pewnym momencie
pojawił się obraz widoczków. W zasadzie dlaczego? Hm… mały – wielki odkrywca.
Zachwycanie się tym co małe, proste, naturalne i piękne. Dostrzeganie drugiego
dna. Zebrało się na wspomnienia…
PODWÓRKO
Kiedy byłam małą dziewczynką….. bawiliśmy się na podwórku i
było naprawdę fajnie. Nie było komputerów i sztucznych gier. Nie było
monitoringu, granic, zasiek między
blokami i placami zabaw. Chyba, że dzieciaki same je sobie wyznaczały. Jakoś
tak chyba sami trzymaliśmy się swojego rewiru. Był trzepak, guma, piłka, wrotki
i… szkiełka. Kreda i gra w klasy.
Fikołki na trzepaku słabo mi wychodziły. Takie mam ciało. W gumę grało się super, byle do kolana. Podobnie w zbijaka czy w „piłką o ścianę”, chociaż czasem bolało. Na wrotkach szło mi średnio z utrzymaniem równowagi. Kółka były dosyć toporne, ciężko ślizgały się po nawierzchni podwórkowej. Szyny przypięte paskami do bucików. Pamiętam jak tata mnie asekurował i chyba nieco się na mnie wkurzał… nie byłam dość dobra.
Fikołki na trzepaku słabo mi wychodziły. Takie mam ciało. W gumę grało się super, byle do kolana. Podobnie w zbijaka czy w „piłką o ścianę”, chociaż czasem bolało. Na wrotkach szło mi średnio z utrzymaniem równowagi. Kółka były dosyć toporne, ciężko ślizgały się po nawierzchni podwórkowej. Szyny przypięte paskami do bucików. Pamiętam jak tata mnie asekurował i chyba nieco się na mnie wkurzał… nie byłam dość dobra.
Lubiłam zaplatanie nitki na palcach i przekładnie z rąk do
rąk. Ale najbardziej fascynujące były WIDOCZKI! Wiesz jak robi się widoczki w
ziemi? Nie?
Szukasz przezroczystego szkiełka. Na pewno leży gdzieś, na
podwórku. I zbierasz elementy kompozycji – listek, kwiatek, guziczek… wszystko
zależy od Twojej inwencji twórczej.
Potem znajdujesz odpowiednie miejsce na trawniku lub gołej ziemi. Gdzieś,
na podwórku. Oczywiście masz dobry patyk, którym wygrzebujesz dołek. Tam tworzysz kompozycję z tego, co masz uzbierane.
Kolorowy obrazek. Malutki. Na nim układasz szkiełko. Zielone, białe,
niebieskie… przezroczyste szkło butelkowe. Najlepiej płaskie. Zachwycasz się
jak pięknie ci wyszło. Gotowy widoczek zasypujesz ziemią. Pamiętaj, gdzie go
masz! Następnie zachęcasz koleżanki i kolegów, aby szukali Twojego widoczku.
Kiedy go odkryją, wszyscy się nim cieszycie! A potem ty odkrywasz kolejne
skarby, ukryte przez twoich podwórkowych przyjaciół.
Mali odkrywcy.
SZERYFOWO
Krówka ciągutka, chleb z margaryną i cukrem , to moje
najsłodsze wspomnienia z podwórka obok ukochanych widoczków pod szkiełkami –
skarby dzieciństwa.
Jednak najwspanialsze cuda czekały na mnie u Dziadka
Teofila. Nic nie zastąpi chwil, kiedy dziadziuś wysyłał mnie do kurnika podczas
letnich wakacji, spędzanych u niego na wsi – idź, poszukaj jajeczek!
Kurnik był
mały, z niskim stropem. Pachniało w nim sianem i kurzym gówienkiem. Zakradałam
się ostrożnie. Znajdowanie i wyjmowanie
jajek z cieplutkiego gniazda było jak wyprawa po skarby!
Czasem jajko można było znaleźć gdzieś w trawie, w ogrodzie.
Prezent od życia, tam gdzie wcale się nie spodziewasz.
Zachwycały mnie wyprawy z dziadkiem na motorze. On za
kierownicą, ja za nim na siedzeniu, oplatając go mocno rączkami. Bardzo dumna z
siebie pasażerka. Do lasu, na grzyby. Dziadek kochał przyrodę i naturalność.
Był pedagogiem. Mówili na Niego – Szeryf. Na grzybobraniu zawsze miał ze sobą kozik, aby
starannie odcinać trzonki grzybów, z dbałością o ściółkę leśną.
Kochał brzozy. I ja je uwielbiam.
Poza tym był bardzo uparty. Jak to baran. To również mi się
udzieliło…
A kiedy indziej wyprawy na rowerach, z ciotkami, do wsi, do
sklepu po chleb. I cukierki. Jak tam słodko pachniało! Wciąż pamiętam ten
specyficzny, karmelowy zapach…
A marmolady smażone przez Dziadzia? Cud! Pychota. Widzę Jego
ręce trzymające wielki rondel, w którym smażył owoce. Aromatyczny czerwony
agrest. A jesienią lub zimą zabierał mnie do piwniczki. Schodziliśmy –
pamiętaj, powolutku! - po drewnianej drabince, do zimnej komórki, gdzie
pachniało lekko wilgocią i ziemniakami w kopcach. A na półkach same skarby!
Słoiczki z konfiturami, marmoladkami, ogóreczkami… i suszone w piecu jabłuszka,
które dziadziuś sam kroił na plasterki, by później stanowiły wyśmienitą i
zdrową przekąskę.
Rozkoszy związanej z zakradaniem się do piwnicznych półek,
zastawionych słoikami z konfiturą, doznawałam później w domu, na Żoliborzu. Tam
wyjadałam owoce z naszego warszawskiego ogrodu, z których cuda robiła moja mama
– konfitury z morelek, ze śliwek, gruszki w zalewie… tata natomiast wytwarzał
wspaniałe nalewki… nie ma to jak podjadać wiśnie z tatowego gąsiorka…
Elementem nieodłącznym letnich pobytów w Szeryfowie było
wspólne z Kaśką pieczenie super-extra-pycha placka z wiśniami. Wiśnie
oczywiście z ogrodu, prosto z drzewa. Wspinałam się najpierw na kurnik, później
na dach drewutni, aby oberwać owoce z dorodnego drzewa.
Drylowanie. Mniej atrakcyjna część. Dopóki ciocia nie
dorobiła się, w późniejszych latach, drylownicy.
Ucieranie ciasta w makutrze, na oleju. Drewnianym tłuczkiem
do ziemniaków. To było super, choć wymagało silnych rąk. Kaśce szło
zdecydowanie sprawniej. Potem pieczenie. Piec był stary, cudowny, z fajerkami.
Elektryczny wynalazek w postaci prodiża przydał się jak znalazł do pieczenia
ciast.
I jeszcze słodziutkie renklody na koniec lata… żółciutkie,
dojrzałe, na wysokich drzewach… oj, trzeba wysoko wchodzić, wdrapać się na
drzewo albo na dach letniego domku… warto było!
Z dziadkiem oglądałam klasery z kolekcjami znaczków. Leżały
w szufladzie, w małym pokoiku, w którym spałam na wakacjach. Klasery i pająki –
dwa hasła określające moją ówczesną noclegownię. I jeszcze albumy ze starymi
zdjęciami babci.
Nie mogłam zasnąć, kiedy na ścianach widziałam pająki.
Krzyczałam, wołałam Dzidziusia na pomoc, aby je wszystkie powybijał… tak. Wtedy
nie myślałam o tym, aby powynosić je na dwór. Cóż… muchy też się tłukło
muchołapką.
Czasem, kiedy Kaśka była na wyjeździe poza domem, sypiałam
na jej miejscu, w salonie. Wtedy, bywało, Dziadziuś przynosił dla mnie
śniadanie do łóżka. Jajeczko ugotowane na miękko, chlebek z masełkiem,
kiełbaska. Ciotka wściekała się, że mnie traktuje lepiej, „po pańsku”. A On
wiedział, że mojej wrażliwej duszy potrzeba zaopiekowania. On dostrzegał
wyjątkową wrażliwość swojej wnuczki.
Masło. Dziadek sam wyrabiał masło. Pamiętam go ze szklaną
butelką po mleku, w której zamykał prawdziwą śmietanę od sąsiadów i siedząc, a
może chodząc po izbie, potrząsał nią tak długo, aż wytrąciło się masło.
Świeżutkie, pachnące. Potem leżało w naczynku wypełnionym zimną wodą, przechowywane
w małej komórce przy kuchni. Doskonale sprawdzała się jako lodówka. Bez opcji
zamrażania.
Pianino i skrzypce. Dziadek lubił, kiedy grałam. Nie wiem
czy dało się tego naprawdę słuchać, ale zachęcał mnie zawsze do gry. W jego
domu stało pianino. Skrzypce czasem przywoziliśmy z Warszawy. Grałam, aby
sprawić dziadkowi przyjemność. Ale na pianinie sama lubiłam. Bardzo. Skrzypki
pokochałam znacznie później, kiedy na grę było już za późno.
To są skarby dzieciństwa. Pozostają we mnie na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz