Dziękuję za zdjęcie Zbyszkowi. |
Za oknami siarczysty mróz, a ja wracam wspomnieniami do wrześniowej Podróży na Południe, aby kontynuować swoją opowieść. Zatem jesteśmy w Krakowie…
Kraków przywitał nas deszczową aurą, miasto oczyszczało się. Po chwili odpoczynku przy domowej kawie i rozgoszczeniu się w mieszkaniu Ani, wybraliśmy się „na miasto”.
Spaceruję po Krakowie! To nic, że pada! To zupełnie w niczym nie przeszkadza!
Kiedy przez długi czas bardzo chcesz znaleźć się „gdzieś”, w innym odległym miejscu i nagle twoje marzenie realizuje się – i jesteś właśnie w TYM MIEJSCU, to aż trudno uwierzyć, że to dzieje się NAPRAWDĘ. Deszcz sobie popaduje, a ja chłonę atmosferę krakowskiego Starego Miasta.
W międzyczasie zdążyłam zebrać informacje na temat krakowskich wege-jadłodajni, do których warto zajrzeć. Jedna z nich mieści się na ulicy Krupniczej. Kiedy poczuliśmy apetyt na kolację, podążyliśmy w tamtym kierunku. Okazało się jednak, że to polecane miejsce (chyba VEGA) akurat było nieczynne. Wracaliśmy więc z powrotem w stronę Plant, a ja rozglądałam się dookoła i nagle… wykonałam kilka kroków wstecz. Zatrzymał mnie ciekawy szyld oraz napis „Nie tylko dla wegetarian”. I to był strzał w 10! Byłam i jestem zadziwiona, że nikt nie polecił mi właśnie tego miejsca. Ja POLECAM KAŻDEMU Restaurację POD NORENAMI!
To bardzo klimatyczne miejsce, w którym dobrze poczują się weganie, wegetarianie i każda inna osoba, lubiąca zjeść dobrze, smacznie, zdrowo, a nawet wykwintnie. Miejsce na poziomie, ale bez zadęcia. Ciekawy wystrój, kompetentna obsługa. I bardzo bogata karta dań! Dań wegetariańskich oraz wegańskich, które są wyraźnie oznaczone w karcie literką „V”.
Restauracja Pod Norenami sama siebie określa, jako wegetariańską dalekowschodnią z lekką nutą wschodnią i europejską. W menu znajdziemy więc wspaniałe zestawy sushi (tak marzyło mi się wegańskie sushi!), azjatyckie zupy, dania na bazie tofu i sejtanu (zdecydowanie nie dla bezglutenowców, a osobiście w ogóle nie pojmuję spożywania sejtanu, czyli wyekstrahowanego z pszenicy glutenu mającego zastępować mięso…), pierożki, tarty, tajskie curry, oczywiście sałatki i wiele innych, nie mówiąc o deserach. Do tego pyszne zielone herbaty oraz karta win.
Zbyszek odpłynął całkowicie i chyba pozostawał w jakimś medytacyjnym stanie, kiedy począł smakować danie o pięknej nazwie „LOHAN CAI – Smażone warzywa buddyjskiego zakonnika”. Ja z kolei rozpływałam się w uniesieniach kubków smakowych nad wegańskim zestawem sushi, no było cudowne… Kiedy już ochłonęłam i nasyciłam się, poczułam łakomstwo na coś słodkiego. Wegański serowiec z orzechów nerkowca całkowicie spełnił moje oczekiwania. Nie jestem już w stanie opisać go dokładnie – wiem, że był pyszny. Zbyszek na deser zamówił puchar lodów o naprawdę wyjątkowych smakach – herbaciane, sezamowe i fasolowe – czyli Tercet Egzotyczny. Wyglądały pięknie, były bardzo kremowe i ponoć smakowite. Pod Norenami gościliśmy dwukrotnie i wychodziliśmy urzeczeni miejscem. Cóż mogę dodać – bardzo chcę tam wrócić i ponownie porozpieszczać swoje podniebienie.
Następnego dnia obudziłam się w ciepłej, przytulnej pościeli, w przyjaznych wnętrzach. Leżałam w łóżku i myślałam sobie – co się w ogóle dzieje? To koło zmian tak szybko się kręci. Czułam się jak Lilou Mace – wciąż w nowym miejscu.
Za oknami witał mnie mleczny Kraków o świcie. Każde miejsce jest moim DOMEM. Wokół mnie są życzliwi, przyjaźni i pomocni ludzie. A we mnie jest UFNOŚĆ.
POCZUŁAM SIĘ SPOKOJNA. PRZESTAŁAM SIĘ BAĆ. O SIEBIE I O PRZYSZŁOŚĆ.
Wtorek okazał się być słonecznym i ciepłym dniem. Sprzyjał naszym wędrówkom po Krakowie. Odwiedziliśmy Wawel, poszliśmy nad Wisłę, byliśmy oczywiście na Starym Mieście. Wawel tonął w promieniach słońca i w różnobarwnych kwiatach. Połowa września rozpieszczała nas bardzo wakacyjną pogodą. Otaczało nas mnóstwo turystów, głównie obcokrajowców, którym życzliwie co i rusz pstrykałam zdjęcia, aby uwiecznić ich radosne chwile w Polsce.
Po krótkim odpoczynku na nadwiślańskiej ławce poczuliśmy gotowość na obiad. Tego dnia zaplanowaliśmy stołowanie się w polecanym przez wegan barze MOMO. Zatem kierunek – Kazimierz, ulica Dietla. MOMO Bar określa siebie jako „vegetarian organic” , oferując w większości dania wegańskie, bazujące na naturalnych produktach, bez użycia żywności chemicznie konserwowanej. Tutaj nie używa się w ogóle jajek oraz nie stosuje kuchenek mikrofalowych.
I wszystkie ciasta są wegańskie! Chociaż już niekoniecznie bezglutenowe… Przyznaję się bez bicia, łakomstwo wzięło nade mną górę. Byłam zafascynowana możliwością rozkoszowania się pysznymi, całkiem jak domowymi, w pełni wegańskimi ciastami i dałam sobie dyspensę, odsyłając w tymczasowe zapomnienie swoją bezglutenową dietę. Jabłecznik z MOMO jadłam z rozkoszą i wracałam po więcej.
Jednak zanim nadeszła pora na łasuchowanie, smakowany był obiad. Wybrałam dla siebie danie firmowe – pierożki MOMO. Takich smakołyków na co dzień nie jadam, o pierogach dawno zapomniałam, ale wschodnie pierożki wyrabiane z reguły na mące ryżowej przyciągnęły mnie od razu. Były pikantne i naprawdę dobre. Chociaż porcja wydawała się niewielka, nasyciłam się wystarczająco. Deser zabrałam do domu, na podwieczorek.
MOMO to naprawdę fajne miejsce. Jest tam miło, schludnie, smacznie i niedrogo. Nie da się go porównać z Pod Norenami – jedno to bar, drugie restauracja. W moim odczuciu MOMO to lepsza wersja warszawskiej Vegi (na tyłach kina Femina).
Kiedy spacerujesz bez wyznaczonego celu po krakowskim rynku, z pewnością spotka cię coś ciekawego. Tam chyba zawsze coś się dzieje. Mnie, w tej wrześniowej aurze, przyciągnęło wydarzenie niecodzienne. A właściwie przyciągnęły mnie dźwięki muzyki, odgłos fortepianu. Fortepian na Rynku Starego Miasta? Ano właśnie. Owszem, tak. Nie uniknę kolejnego powtarzania, że spotykały mnie wyjątkowe, ciekawe, niecodzienne, magiczne, synchroniczne wydarzenia. I prawdopodobnie odnoszą się one do każdego z Was. Rzecz w tym jedynie, aby je dostrzegać i cieszyć się nimi.
Zatem co wydarzyło się tego dnia? Otóż przy samych sukiennicach moim oczom ukazał się piękny, błyszczący w słońcu fortepian. Muzyka płynęła… dźwięki łagodne, lekkie, radosne, energetyczne, nostalgiczne… wpadały w ucho i znacznie głębiej. Zatrzymałam się i zasłuchałam. Zafascynował mnie człowiek, który jeździ po świecie ze swoim fortepianem i dzieli się swoją muzyką. Możecie o nim poczytać w Internecie, znajdziecie go na facebook’u. Ten człowiek to Arne Schmidt.
Ostatniego dnia pobytu w Krakowie nie mieliśmy specjalnych planów. Właściwie wyszliśmy w miasto całkiem spontanicznie. W zasadzie, to ja poprowadziłam nas, początkowo sama nie wiedząc po co, ale z pełnym przekonaniem, że PO COŚ. Pamiętałam, że kiedyś na Starowiślnej byłam w jakimś wyjątkowym miejscu, ale nie bardzo pamiętałam co to było. Czułam jednak, że dzisiejszy kierunek to właśnie Starowiślna. Wiedziałam, że COŚ tam znajdę. Szliśmy więc i szliśmy, rozglądając się ciekawie wokoło. Przeszliśmy prawie całą Starowiślną, aż stwierdziłam, że nie ma sensu iść dalej, ponieważ tam już nic nie znajdziemy. Zawróciliśmy. Chwilę później mój wzrok zatrzymał się na wystawie jednego ze sklepów. I już WIEDZIAŁAM, że chcę tam wejść oraz – że wyjdę stamtąd Z CZYMŚ.
Na wystawie rozłożone były różne ŁADNE RZECZY. Drobiazgi, dodatki, podusie… natychmiast pomyślałam o zbliżających się urodzinach Julii. Bardzo chciałam podarować jej jakiś drobiazg, coś nietuzinkowego. Poza kolorowymi i ładnymi rzeczami, na wystawie zwróciłam uwagę na nazwę – La Lilu. Przeczytawszy ją nie wahałam się ani chwili. To był dla mnie sygnał, że trafiłam we właściwe miejsce, właśnie tutaj szłam. Dlaczego? Chodzi o siłę skojarzeń i grę słów. Jedni mówią do mnie zamiast Luiza – Lui, inni – Lu. A mój mały wnuczek – Lulu.
No to chyba już wszystko jasne.
Chciałam więc kupić coś La Lilu. Wnętrze sklepiku niewielkie, przytulne, a atmosfera wręcz rodzinna. Piękne polskie wyroby dla dzieci i mam. Dookoła kolorowo. Bardzo miła rozmowa z właścicielką. Okazało się, że to całkiem nowe miejsce. Rozglądałam się i cieszyłam oczy. Miałam chęć wyjść stamtąd z kilkoma prezentami. Jednak tym razem mogłam pozwolić sobie tylko na drobiazg. I wypatrzyłam coś wyjątkowego, uroczego i w sam raz dla Julii.
Wchodząc tam nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak nazywa się sam sklep. A nazywa się pięknie – Mammooni. Czyli – Mamuni. Miejsce dla mamy i dziecka. I tam właśnie ja – Mamunia, kupiłam coś dla Niej – Córuni. Uwielbiam takie sytuacje!
Tego dnia miejsca same pojawiały się na mojej Drodze. Podobnie jak Starowiślną, poprowadziłam nas później po Starym Mieście. Chodziliśmy tak po prostu, podziwiając kamienice, aż zaczął padać deszcz. I właśnie w strugach deszczu niemalże wpadłam na kolejne magiczne miejsce! Nazywa się ono LULU! No cóż za koincydencja zdarzeń! Oczywiście nie mogłam tam nie wejść. Piękna kamienica, urokliwe miejsce, dwa poziomy i tyle pięknych i wyjątkowych rzeczy! Bardzo długo zabawiliśmy w tych wnętrzach. Oglądałam i nie mogłam przestać. Miałam chęć zabrać ze sobą i to, i tamto. Skończyło się głównie na nasyceniu oczu, ale nie tylko… Z LULU po prostu MUSIAŁAM wyjść z upominkiem od Lulu dla tak wołającego na mnie wnuczka! I wśród wielu zagranicznych drobiazgów, wypatrzyłam małego drewnianego, malowanego ręcznie konika, wykonanego przez polskiego artystę bądź rzemieślnika. Przyznam, że do takich miejsc chce się wracać.
Jednak nam czas był już wracać po nasze rzeczy i kierować się w stronę Dworca Głównego. Późnym popołudniem trzeciego dnia wizyty w Krakowie odjeżdżaliśmy pociągiem do Warszawy. W moim plecaku wiozłam coś od La Lilou, coś od Lulu oraz płytę z muzyką Arne Schmidta. Nie bardzo miałam chęć na powrót do stolicy, jednak radością wypełniała mnie myśl, że już za kilka dni wyruszę na północ, aby spotkać się z morzem…
ja rzadko bywam w Krakowie, ale widząc Twoje zdjęcia muszę się tam koniecznie wybrać.
OdpowiedzUsuńI Jak Haniu, wybrałaś się? :-)
Usuń